ART KLUB ROZCHULANTYNA

Działa od 1997 roku do dnia dzisiejszego. Powstał między innymi z empatii do mieszkańców Krotoszyna, szukających (oprócz zwyczajnych rzeczy, które znajduje się w barach) przeżyć artystycznych. Stąd celem zainaugurowania działalności Klubu było przede wszystkim wypełnienie tej niszy. Czy to się udało? Nie wiem! Wiem za to, że w ciągu tych 10 lat na mojej scenie wystąpiło wielu znanych i mniej znanych artystów, nadal odwiedza nas grono stałych bywalców i osób przypadkowych oraz współorganizujemy imprezy z różnymi firmami i instytucjami.
Wszystkim Wam życzę wszystkiego najlepszego!
Ps. Pamiętajcie!
„Krótkie życie dane przez los należy uczynić szczęśliwym; szczęście zaś polega na zapewnieniu sobie jak największej sumy przyjemności.”
A więc: CARPE DIEM!
Mariusz Bossa Ossa Nova

poniedziałek, 19 listopada 2007

THE CAR IS ON FIRE ...w Rozchuli:)

Członkowie grupy przyznają się do inspiracji takimi wykonawcami, jak Les Savy Fav, The Wrens, Modest Mouse, The Stooges czy The Clash
Płyty zespołu doczekały się wielu pochlebnych recenzji w prasie; pismo "Przekrój" określiło podpisanie kontraktu przez EMI Music Poland z The Car Is On Fire mianem „najlepszej decyzji całego polskiego przemysłu fonograficznego ostatnich lat”
W
2005 roku grupa wystąpiła na Przystanku Woodstock.




Wasz debiutancki album był hałaśliwy, garażowy. "Lake & Flames" jest delikatny, w dużym stopniu elektroniczny, słychać na nim także chociażby smyki. Czego się nasłuchaliście, żeby nagrać coś tak dziwnego?Wiesz, to nie jest tak, że konkretnie przed tą płytą poznaliśmy jakieś nowe rzeczy, po prostu każdy z nas całe życie słuchał bardzo różnej muzyki. Mamy jakieś wspólne mianowniki, łączą nas na przykład The Beatles czy Modest Mouse, ale później zaczynają się już schody, każdy z nas czterech ma własny świat odniesień. I to się teraz ujawniło. Na pierwszym albumie ogromna większość materiału to były moje piosenki i stąd dla mnie ta płyta jawi się dziś monotonną i jednostajną. Poza tym nagraliśmy ją bardzo szybko, w trzy godziny i to był kadr, zapis zespołu grającego w kanciapie. Na nową płytę wszyscy pisaliśmy numery, wspólnie je aranżowaliśmy i z tego połączenia wizji każdego z nas – wyszło coś bogatszego. Ale na pewno nie chcieliśmy zrobić płyty brzmiącej jak konkretni wykonawcy, których lubimy.
A czy nie ma w tym trochę przekory? Czy nie działaliście w myśl zasady: robimy co chcemy?Sytuacja przedstawia się tak, że rzeczywiście mogliśmy zrobić, na co tylko mieliśmy ochotę. A to dlatego, że mamy bardzo fajne relacje z wytwórnią. Zespoły w latach 60., nawet The Beatles, musiały bardzo długo walczyć o przejęcie kontroli nad tym, co umieszczały na swoich kolejnych płytach. Dziś to wygląda trochę inaczej, a my jesteśmy w wyjątkowo komfortowej sytuacji: mamy dobry kontrakt, świadomie podpisany z obu stron. EMI widzi w nas potencjał i bardzo nam ufa – nawet mimo tego, że pierwsza płyta się nie sprzedawała najlepiej. To jedna strona medalu. A druga jest taka, że mierzi nas, kiedy młody zespół debiutuje fajną płytą, ale na drugiej boi się zmian i nagrywa słabszą kopię debiutu. Nie chcę w tym miejscu zadzierać nosa i zgrywać "artysty", natomiast zwyczajnie umarlibyśmy z nudów, gdybyśmy nagrali album podobny do pierwszego. I naturalnie nam wyszło, że płyta jest długa, epicka, rozbudowana, a do tego melancholijna, z przemyśleniami – coś takiego w nas siedziało. I jest to studyjna, dopracowana produkcja – czyli przeciwieństwo ciętego, postpunkowego debiutu.
Skąd tytuł płyty?Pod koniec wakacji 2005 roku mieliśmy około czterdziestu szkiców na tę płytę (pierwotnie myśleliśmy o albumie dwupłytowym) i potrzebowaliśmy nad nimi w spokoju popracować. Zrobiliśmy więc sobie wspólny wyjazd nad jezioro – do domu, w którym nawet nie było bieżącej wody... Zabraliśmy ze sobą sprzęt i siedzieliśmy dwa tygodnie nad tymi utworami – i z pewnych nieistotnych, zupełnie anegdotycznych przyczyn nazwaliśmy ten wyjazd "jezioro i płomienie". I gdy przyszło do szukania tytułu albumu strasznie długo się spieraliśmy, aż doszliśmy do tego, że "Lake & Flames" jest nam wszystkim najbliższe. I choć na początku ten tytuł, mimo wszystko, wydawał nam się słaby – teraz nie wyobrażamy sobie innego.
Pracowaliście w studiu z Leszkiem Biolikiem, byłym muzykiem Republiki, który jest znaczącą postacią na naszej scenie rockowej. Czy to był wasz pomysł, czy propozycja wytwórni?
To było tak: we czterech ustaliliśmy, że chcemy zrobić płytę inną niż pierwsza, że chcemy ją zrobić w studiu – żeby była kontrola nad każdym dźwiękiem i że musi być człowiek, który będzie spoza zespołu i to wszystko ogarnie. I zastanawiając się kto jest najlepszym producentem w Polsce stwierdziliśmy, że Leszek Biolik. EMI oczywiście na początku sceptycznie podchodziło do tego projektu – biorąc pod uwagę słabą sprzedaż pierwszej płyty i przewidywane koszty. Ale przekonaliśmy ich, że zrobimy niesamowitą produkcję, coś, czego jeszcze w naszym kraju nie było. Spotkaliśmy się, Leszek posłuchał wstępnych demówek sporządzonych przez nas w domu i stwierdził: "Dobra panowie, robimy tę płytę!".
Wiem, że z własnych kieszeni dokładaliście do nagrań. Liczysz, że płyta sprzeda się na tyle dobrze, żeby te pieniądze wam się zwróciły?To fakt, praca trwała miesiącami i w pewnym momencie dodatkowo zażyczyliśmy sobie tu instrumenty dęte, tu smyki, tu inne cuda. I mieliśmy do wyboru – albo wypuścić płytę niepełną, albo dołożyć do i tak sporego budżetu samemu... Ale warto było, bo nie zostawia się obrazu nie namalowanego do końca i to z tak prozaicznego powodu, jak kasa. A co do tego czy pieniądze się zwrócą to ogólnie jest tak, że obecnie płyty się nie sprzedają. Ale, wiesz, gdy pracowaliśmy, naszym głównym celem było skończenie tej płyty i nie robiliśmy z nią nic, co by było pomyślane komercyjnie. Jeśli więc ktoś jest u nas w kraju zainteresowany graniem alternatywnym i chciałby kupić płytę wykraczającą poza jakiś schemat, to dlaczego miałby po nią nie sięgnąć? Choć nigdy nic nie wiadomo, równie dobrze może podzielić los pierwszej. Na nic się więc nie nastawiamy.




















Wszystkie zdjęcia by Leo - dzięki ponownie!!! Wywiad z "Tylko Rock" - też dzięki...

Brak komentarzy: